środa, 3 grudnia 2014

Migawki z miasta


- Ilu ludzi nocuje na stacjach metra? Ilu śpi tam w ciągu dnia?
Jadę 9 – tką, godz.10 już siedzą i piją tanie wino.
- Chłopiec w metrze wysiadając zakłada myckę na głowę i nie
dostaje za to po mordzie.
- Jadą w jednym wagonie, etniczna mieszanka z różnych stron,
wsiada Rosjanka z małym przenośnym zestawem grającym, wyciąga
mikrofon i zaczyna śpiewać ,,Oczy czarne”. Wszystkim się
podoba.
-Dzielnica żydowska – Le Pletzer, Żydzi i Arabowie – żydowskie
chałki, polskie serniki i tureckie kebaby – pycha. Na jednej
połaci mikroświat.
-Belleville i le Pletzer – jakbyś się znalazł na różnych
krańcach ziemi.
-Skwer vis a vis Notre Dame – chłopak z wielkim plecakiem
odpoczywa na trawie, gryzie jedną z pojedynczych, wstaje,
odchodzi.
-Arabska knajpa, na kasie Polka – polski język.
-Metro 2 murzyńska rodzina – pulchna matka w węzełku na plecach
niemowlę, chudy ojciec obok 5 – letniego syna.
-Polski kościół – wieś tańczy i śpiewa. Czuję się jak w Łysowie
u babci.
-Amerykańska turystka w kiblu w Quick’u przy Hotel de Ville
pyta mnie: Jak się spuszcza wodę w muszli? – hmmm...
-Sprzedaż "menaży" pod kościołem.
-Mc. Donald’s przy rue Victor Hugo – Murzyńska matka w białej
szacie i chuście z trójką dzieci ubranych na styl europejski,
opycha zestaw dla dzieci.
-Obraz Polaka – kurwa, rozumisz – nikt go nie rozumie.
-Facet w bulangerie w Garches nieustannie puszcza mi oko –
więcej tam nie pójdę.
-Wszyscy na śniadanie jedzą płatki z zimnym mlekiem i tosty z
waty z dżemem. Puszczam pawia.
-Supermarkety, gotowe dania, purree z proszku. Taśmowa robota
takich samych pomidorów. Monotonia kolorowych opakowań, po
jakimś czasie dostaję mdłości. Nic nie mogę przyswoić prócz
bagietki z musztardą. Tęsknie za prostotą ziemniaków z
koperkiem i kefirem. To nieosiągalne, myślę tylko o tym.
Nic nie jem.
-Na stacjach metra pełno śmieci. Gazety, których nikt nie
czyta. Niepotrzebne informacje, leżą tam i walają się pod
nogami. Cóż z tego, że najświeższe. Przemijają w sekundę po
przeczytaniu. Tyle zmarnowanego papieru.
-Trocadero – pełno turystów ze świata i zwykłych ludzi,
mieszkańców codzienności. Kobieta siedzi na tarasowym murku, z
plastikowej torebki wyjmuje kawałki bułki, je, beznamiętnie
przeżuwa. Nie patrzy na porażający widok za wieżą. Sypie
okruchy gołębiom.
-Stare to metro i śmierdzące. Smród duszności podchodzi mi pod
gardło. Chcę wyjść na powierzchnię. Jeszcze jedna stacja.
-Towar wylewa się z zabytkowych kamienic. Kolory cieszące oko.
Tani jak barszcz towar. Nadmiar towaru. Zwiedzasz towar. Jakby
tu było bez niego?
-Kościół St. Slupice - ułomny otwiera drzwi, prosi o małe
pieniądze. W każdym kościele biedak, wyciągnięta ręka i prośba.
-Na moście przy Notre Dame rolkarze. Zwinni jak gazele. Coś
drzemie w tych chłopcach, jakiś dziki zew. Skaczą na ok. 5 m.
Odbijają się od zrobionego samodzielnie podjazdu. Turyści biją
brawo.
-Dzielnica żydowska: Les Archives, rue Temple, Turbigo, Reamur,
la Perle, Pavee, Musee d’ Art et d’ historie du Judaisme, Musee
Carnavalet. Wpadło mi, że śnił mi się w nocy byk i właśnie
tutaj kupiłam przed chwilą kalendarz o torreadorach.
-Autobus 467 – amerykańska młodzież wracająca ze szkoły.
Ciuchy, gesty i aparaty na zębach. Aparaty to standard, chleb
powszedni. Wyznaczają pozycje społeczną.
-Świat traci coś z literackości, ze smakowania, upajania się
słowami. Wszystko się dzieje niezwykle szybko. Szybkie
jedzenie, szybkie trawienie i spuszczenie wody. Szybkie umycie
i wysuszenie rąk.
-Tania żywność – kupujesz 12 brioszek za 1.35e, nie ma w nich
nic naturalnego, sam syntetyk. Tani substytut jedzenia.
Zgubiona jakość.
-Metro – najszybsza komunikacja w mieście molochu. Drugie
podziemne miasto. Jeśli wyobrazić sobie, że stoi ono na
podziemnej sieci tuneli i parkingów i pomyśleć o tych
wszystkich kamienicach na górze. To jest przerażające.
-La Defense – szczyt nowoczesności. Grande Arche – łuk stojący
w linii prostej do Arc de Triomphe i do Carrousel. Centrum
handlowe, 1- gł. linia metra, super najtańszy market, gdzie
bagietka kosztuje 0,35e, a sok pomarańczowy 0, 30e. Tłum narodu
każdego dnia. Idę obejrzeć tyły, pętle autobusów i ogarnia mnie
przerażenie na widok syfu i sterty śmieci, na których to
centrum stoi. Przypomina tekturowe pudło udające pałac, któremu
ktoś z przodu domalował złote drzwi.
-Zakład krawiecki w dzielnicy żydowskiej – mały, czyściutki
krawiec w spokoju, daleki od zgiełku, za oknem kroi materiał.
Otoczony sprzętami sprzed wojny, czas się w nim zatrzymał.
-Sklepy na Montmartre – królestwo ciemnoskórych. Tani towar,
badziewie, buble. Buty jak w Polsce za PRL. Wszystko po parę
euro. Tęgie murzynki kołyszą się wśród stoisk z ubraniami z
granatowymi koszami.
-Islamskie kobiety w chustach na głowach. Tradycja. Ich córki w
markowych ciuchach, zwykłe nastolatki w sportowych butach,
nakrywają głowy chustami na znak – jestem muzułmanką.
-Jadę 2-ką na Montmartre, obok mnie dwie Amerykanki i Hinduska
z córeczką w seledynowych szatach. Mała wtraja czekoladowy
baton, a mnie skręca z głodu.
-E. Hemnigway miał racje, to miasto jest dla ludzi z
pieniędzmi. Tutaj będąc głodnym, skręcasz się na widok i zapach
wszech - panującego jedzenia, a żołądek uważa, aby samemu się nie
strawić.
-Świat współczesny to cały czas biedota. Bieda przykryta
afiszem reklamy. Jak gówno w pięknym pudełku.
-W każdej linii metra, ktoś prosi o pieniądze. Wszędzie
wyciągnięta ręka. Biedak przy biedaku normalnych ludzi mało.
Bogaci izolują się, chowają swoje dzieci z dala od ulicy, nie
dopuszczają ich do prawdy.